Od czasu do czasu nachodzi mnie refleksja na temat stanu programistycznego rynku pracy w Polsce i na świecie. Ssanie na programistów jest ogromne. Nie pamiętam już sytuacji, w której ktoś przedstawiający swoją firmę, nie wspomniałby o tym, że rekrutują. „Wszyscy” rekrutują. I często starają się wpasowywać w lokalne rynki – jeżeli ilość dostępnych doświadczonych programistów jest mała, to wyławiają zdolnych studentów bez doświadczenia, czy dobrze zapowiadających się juniorów.

Jeden z moich kolegów śmiał się kiedyś, że w jego mieście firmy zaczęły rywalizować rozmiarami biurek, bo wszystkie inne benefity już się wyrównały (a pomysłów na nie naprawdę nie brakuje). Pieniądze wpompowane w branżę także są jak dla mnie nad wyraz duże. Największym firmom opłaca się trzymać programistów na „ławce” przez długie miesiące, tylko po to, by mieć ich „od ręki” kiedy pojawi się robota.

Deficyt programistów przekłada się również na wysokość wynagrodzenia. Już na wejściu do branży, relatywnie łatwo jest otrzymać wynagrodzenie wyższe od tego, które przez 30 lat wypracowywali sobie nasi rodzice. A z solidnym doświadczeniem zarabianie kilka, czy kilkanaście razy tyle nie jest już dla mnie zaskoczeniem. Dodatkowo, ze względu na specyfikę pracy, łatwiej niż w innych branżach jest wykonywać ją zdalnie. Korzystając więc z dobrodziejstw geoarbitrażu (bo programiści są poszukiwani na całym świecie) dysproporcja w zarobkach z kolegą z innej branży staje się wręcz niezrozumiała.

I tak sobie o tym myśląc, zastanawiam się… kiedy bańka pęknie? Co się stanie, gdy duża część programowania zostanie uproszczona do wyklikania odpowiednich opcji? Co się stanie, gdy sztuczna inteligencja rozwinie się na tyle, żeby zastąpić część z nas? Gdzie będę kiedy przy określonych kosztach życia, na które teraz mogę sobie pozwolić, wynagrodzenia spadną kilkukrotnie? Sytuacja nie jest niewyobrażalna – wystarczy pomyśleć o emeryturze z ZUS-u…

A gdzie Ty będziesz, kiedy bańka pęknie?